Ponieważ nie znalazłam innego miejsca w którym mogłabym opowiedzieć swoją historię, rozpiszę się tu. Z góry uprzedzam, że nie jest to zbyt interesująca treść. Potrzebuję jednak to powiedzieć, choć wiem, że to co czuję nie da się opisać słowami.
Historia zaczęła się trzy lata temu, pod koniec marca 2007 roku. Tydzień przed dniem otwartym dla przyszłych pierwszoklasistów dowiedziałam się, że obejmę wychowawstwo i nie mam żadnego w tej kwestii wyboru. Byłam całkowicie tym przerażona. Mieć lekcje to jedno, ale wychowywać i kierować losami to całkiem inna rzecz. Bo musicie wiedzieć, że ja się boję uczniów:D
Kazano mi napisać treść egzaminu do klasy dwujęzycznej a następnie przeprowadzić tenże egzamin, co niniejszym uczyniłam. Do tej pory pamiętam, jak Szymon poprawił moją wymowę, kiedy wyczytałam Jego nazwisko. Pamiętam jakie mieli wtedy twarze. Przeprowadziłam egzamin, sprawdziłam...listę wywiesiłam. Nie wiedziałam kto tak na prawdę trafi do tej klasy. Same nazwiska nic mi nie mówiły. Nadszedł dzień przyjmowania dokumentów do szkoły. Tu z kolei pamiętam wizytę Rafała z Tatą. Pamiętam jak Tata się obawiał, że nie przyjmę Rafała bo miał kiepską ocenę z zachowania a ja powiedziałam, że sama ocenię Jego zachowanie kiedy przyjdzie na to czas i pamiętam jak Rafał od początku ujął mnie swoją naturalnością. Strach jednakże towarzyszył mi przez całe wakacje.
Odliczałam dni do 1 września, tak bardzo się bałam.
Nastał ten dzień i już nie było odwrotu. Nasz pierwszy początek roku mięliśmy w sali od fizyki. I tu z kolei pamiętam jak powiedziałam, że albo się pokochamy albo znienawidzimy. Wiedziałam, że taki text jest kontrowersyjny, ale lubię nazywać rzeczy po imieniu a to było 100% prawdą. Przy takiej ilości godzin (5h angielskiego + 2h informatyki + 1h techniki i godzina wychowawcza) i codziennych widzeniach są tylko dwie opcje.
Od początku starałam się pokazać, że zrobię dla nich wszystko i zawsze stanę po ich stronie. Nie wiem na ile mi to wyszło. Pierwszy rok był przebijaniem się przez murek ... bliżej niekreślony. Byli sami dla siebie. Ja byłam przykrym dodatkiem...a może raczej właśnie obojętnym. Po każdych wakacjach wracali inni. Niby niezmienieni, ale inni. I ta inność była fajna do odkrywania. Uwielbiałam ich poznawać...odkrywać...wdzierać się w ich umysły i serca.
Myślę, że druga klasa to czas, kiedy zdobyłam umysły i serca chłopaków, ale za to dziewczyny postanowiły mnie uznać za wroga. Tak to czułam. Wiem...coś za coś. Starałam się pokazać klasie, że dla mnie wszyscy są równie dużo warci, ale płeć piękna inaczej to widziała. Różnica polegała na tym, że moi mężczyźni się mnie nie bali i traktowali mnie jak kumpla...tak sądzę a dziewczyny dzięki temu uczyniły mnie złym charakterem. Czułam, że to złe, ale nie radziłam sobie ze zmienieniem tego. Nie wiedziałam jak.
Nadeszło zakończenie roku. I nastał w moim sercu ogromny niepokój. Wiedziałam już że przywiązałam się do nich mocno, bardzo mocno...za mocno. To nieprofesjonalne, ale nigdy nie byłam profesjonalistką. Zasadniczo jako nauczycielka i nie tylko...zawsze byłam wadliwa i jestem...zbyt emocjonalnie podchodzę do wszystkiego dzięki czemu niektórzy skrajny strach przeżywają w zetknięciu ze mną.
Niemniej wiedziałam już tamtego dnia, że nie chcę by następny rok przeminął. Kiedy wyszli z sali po zakończeniu roku bałam się ruszyć z miejsca żeby nie przyśpieszyć płynącego czasu.
Wakacje kolejne jednak upłynęły.
I tak zaczął się ostatni rok naszego wspólnego życia. ;( Po wakacjach coś się zmieniło. Kilka dziewczyn spojrzało na mnie jakby inaczej. Widziałam, że już nie sprawia im bólu bycie obok mnie i cieszyło mnie to ogromnie. Chłopaki...ech dla mnie było wspaniałe, że potrafili spędzać ze mną każdą niemal przerwę i na lekcjach również świetnie się bawiliśmy. Ja tak to czułam. Przy mojej klasie odpoczywałam. Potrafiłam śmiać się do łez i było mi po prostu dobrze. Potrafili uleczyć niemal każdy mój ból. Kiedy byli obok czułam, że nie brakuje mi tlenu. Kiedy kończyła się lekcja z nimi wiedziałam, że upłynął kolejny cenny dzień.
Na szczęście udało się wyjechać w listopadzie na wycieczkę do Zakopanego. To była najlepsza wg. mnie nasza wycieczka. Wszystko było super. Nawet to, że miałam powycieczkowe zapalenie oskrzeli po obrzuceniu śniegiem przez moich kochanych i dbających o moje zdrowie uczniów. Tyle wspomnień i uśmiechu wiąże mi się z tym wyjazdem. Biel śniegu i jego puszystość jak w Laponii, jak w bajce. Kierowca autokaru z "My tu chiwawa a ja setką jadę" i "spokojnie...to nie piekarnia".. Dla zwykłego czytelnika te słowa to tylko durne zdania, my z tego długo mięliśmy polewkę :) Słońce, pyszne jedzonko, fajne pokoje, świetny klimat...jakiś góral, który przestawił mnie za barki chwytając bo mu drogę zagradzałam i zapomniał powiedzieć "przepraszam", Agata Wojciechowska, która wdała się w mistrzowsko kulturalną pyskówkę z w/w autochtonem :) Wiele rożnych fajnych rzeczy.
Ten rok to ciężka praca przy "Pif! Paf! jesteś trup.." Maciek i Kasia wytrwali u mego boku, choć nie byłam miłym i uśmiechniętym reżyserem. Nie tylko Oni wytrwali, ale oni mogli mieć mnie przesyt, ale nie dali odczuć tego. Wszyscy dzielnie wywalczyli finał, czyli samo przedstawienie...
Żałuję, że cała klasa nie przyszła go obejrzeć...ba...cała szkoła czy osiedle. Było warte tak wiele. Byłam z Was ogromnie dumna. Poczułam, że byliśmy jednym ciałem i jednym duchem. Wiem, że kilka serc mocniej zabiło podczas spektaklu. Moje waliło tak mocno, że cała się trzęsłam:) Byliście dzielniejsi ode mnie. I tak mi ogromnie żal, że tylko jeden raz mogliśmy razem wystąpić, tak żal.. Kiedy na koniec staliśmy na scenie i leciało "Ale to nie był film" czułam jak wspaniałą pracę wykonaliśmy, jak wiele razem możemy i wiedziałam, jak będzie mi tego brakowało...jak będzie mi brakowało prób...tych nerwów...tworzenia jednego. Jestem emocjonalnym wampirem...potrzebuję czuć. dziękuję za wszystkie uczucia, które we mnie wzbudziliście, tak bym nie chciała żeby ustały.
"Pif! Paf!" przeminął...ale chodziłam potem dumnie z wysoko uniesioną głową. To był kawał dobrej roboty.
Przyszedł czas egzaminów gimnazjalnych. Przed nimi nie spałam trzy noce i ciągle bolał mnie brzuch. Na moje nieszczęście mam szeroko rozwiniętą empatię:) Kiedy tylko nie byłam w komisji egzaminacyjnej starałam się wyłapywać wszystkich z mojej klasy i innych znajomych, żeby się dopytać o morale choćby. Tak się martwiłam...Koniec egzaminów znów oznaczał zbliżanie się do zakończenia roku.
I nastało;(
Nie do końca potrafię opisać to co czuję. Wiem tyle, że udało mi się nie uronić łzy przy klasie, choć głos mi się łamał. Pokochałam ich szczerze. Teraz czuję się sierotą. Ostatni tydzień był dla mnie okresem narastającej depresji. Jedynie masakryczna dawka pracy nie pozwalała mi się oddać smutkowi. Dziś prawie nie spałam. Tak się bałam tego dnia. Ale pewne rzeczy muszą się wydarzyć. Nie umiałam dobrze powiedzieć tego co chciałam. Na sali gimnastycznej rozpierała mnie duma ... niby głupia rzecz te świadectwa z czerwonym paskiem, ale kiedy wychodzili jeden po drugim, żeby odebrać ten dokument a dyrektorka żeby uścisnęła im dłonie...byłam na prawdę taka dumna. Klasa wiwatowała. Czułam, że pokazali na co ich stać, że pokazali że są i są moi i mogą być dobrzy we wszystkim czego się tkną.
Te trzy lata były dla mnie dobrą szkołą życia, pokory, skrajnych emocji, walki o różne sprawy, zbierania batów i łez z bólu lub piękna życia dzielonego z nimi. Dziś, tego wieczoru czuję się taka...nikomu niepotrzebna i tak mi cicho. Wiem, siedzę w domu, przecież tu bym ich nie słyszała i tak...ale tak bardzo boli mnie serce że już nigdy nie będzie takich lekcji, ich twarzy...ich zatroskanych wpatrzonych we mnie oczu i gotowych do pomocy serc. Z nimi życie było uśmiechnięte a teraz...
teraz mam żałobę ;(
...i tak bardzo mi źle...